wtorek, 7 lutego 2012

Baśń jak niedźwiedź tom I


sprawdź cenę tej książki
     "światło szeleści, zmawiają się liście na baśń co lasem jak niedźwiedź się toczy..."
         Na zewnątrz zimno, a nawet siarczyście, wewnątrz ciepło i przytulnie – takim klimatem rozpoczął się wieczór autorski Gabriela Maciejewskiego w Pracowni-Muzeum J.I. Kraszewskiego w Poznaniu na Wronieckiej. Słowa powitania i zachęty do dialogu, jakie padły na początku z ust ojca Antoniego Rachmajdy – karmelity z Poznania, odsłoniły oczywistość przyjacielskiego charakteru tego spotkania, ale stały się też zachętą do roztrząsania kontrowersji niejednej barwy.


Baśń jakniedźwiedź” z tomu pierwszego - stała się osnową tematyczną, wokół której Coryllus zbudował swoją wielowątkową opowieść: o literaturze, o Polsce, o dysydentach, szpiegach, walce podskórnej i walce wręcz. Od samego początku nie miałam wątpliwości, że wsłuchując się w bieg tych historii staję się niejako mimochodem obserwatorką świata intrygujących potyczek i spisków, których wyszukiwaniem z pasją zajmuje się autor. Zdumiewająca jest dla mnie wnikliwość tych poszukiwań, która owocuje erudycją i błyskotliwością. Nie koloryzuję i nie próbuję się podchlebić – tak sobie właśnie pomyślałam o autorze, z którym tego dnia miałam okazję spotkać się po raz pierwszy w życiu. I trochę żałuję, że musiałam wyjść w momencie, kiedy dialog z czytelnikami zyskiwał coraz bardziej twórczy charakter.

„Baśń jak niedźwiedź” to książka, którą można czytać tak jak lubię, czyli od środka, z boku, a nawet od końca. I w taki właśnie sposób delektuję się nią po powrocie do domu sącząc ciepłą herbatkę. Nasycona jest historiami, które bez wątpienia skłaniają do refleksji. I choć mam wrażenie, że nie z każdym sposobem interpretacji zdarzeń historycznych, czy literackich zgodziłabym się z autorem, skłaniają mnie one do przemyśleń. A to jest chyba cechą dobrze napisanej książki.

W tym momencie chciałam zakończyć, ale nie zrobię tego. Bo jest jeszcze coś. Znalazłam w „Baśni…” miniaturę: „Czego nas uczy Maria Rodziewiczówna”. Rodziewiczównę zostawiam, chciałam się za to odnieść do wspomnianej na samym końcu, niejako mimochodem Olgi Tokarczuk. „Biegunów” czytam, czytam i doczytać nie mogę, choć doceniam kunszt pisarski, z jakim napisana jest ta książka i inne tej autorki. Nie jestem w stanie przebrnąć przez mroki tej opowieści. I to chyba nie tylko z tego powodu, że zwykle mocuję się z tym wyzwaniem w okolicach listopadowej pluchy. Po prostu zawiesistość czerni oplatającej historie, które snuje Tokarczuk przyprawia mnie o duchowy bezdech. Jest to książka w odcieniu szarości podobna do „Zamku” Franza Kafki, którego długo nie mogłam rozgryźć, a próbowałam za namową przyjaciół pójść tropem duchowych poszukiwań autora zainspirowanych przyjaźnią z pewnym chasydem – kabalistą. Olśnienie spłynęło na mnie z ręki św.Teresy z Avila, która też opisała zamek – „Twierdzę wewnętrzną”. I stąd wiem, że do zamku trzeba wejść, nie wolno błąkać się po jego opłotkach. Bo tylko w zamku jest światło i nadzieja, której u wielu współczesnych autorów „pierwszego planu” nie znajduję, choć doceniam ich biegłość w operowaniu słowem i formą. Być może o to zapytałabym Coryllusa gdybym z jego wieczoru autorskiego nie wyszła przed czasem…

w lutym 2012

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz